poniedziałek, 18 września 2000

I'm through with playing by the rules of someone else's game


H
I
S
T
O
R
I
A




a dokładniej strzępki wyrwane z księgi jej przeszłości
'Wzięła głęboki oddech, wypuszczając powietrze powoli. Tak, aby strumień trwał jak najdłużej, a obłoczki powstałe w chłodnym powietrzu wypełniły puste milczenie wiszące pomiędzy nią, a jasnowłosym chłopcem. 'Muszę wyjechać.', mruknęła cicho i niewyraźnie, trochę jakby nie chciała wypowiedzieć tych słów, a niesforne wyrazy wymsknęły się spomiędzy jej sinych od zimna warg. 'W sprawach rodzinnych, wiesz. Mój tatko jest bogiem sztuki. Nic specjalnego w tych czasach.'

'Zabawne. Doprawdy, cholernie zabawne' mruczy do siebie drobna dziewczyna, rozrzucając po pokoju kolejne ubrania. Na zagraconej cedrowej podłodze ląduje kolejna koszulka, tym razem fioletowa. Zaraz w jej ślady idzie, a może raczej leci następna, biała. Jeszcze chwilę później z głuchym łoskotem uderza o dywan ukulele pokryte dziesiątkami rysunków słoneczników oraz szkicownik w czerwonej oprawie. A raczej to, co z niego zostało - powyrywane kartki poprzecinane na pół lub więcej części, pogryzmolone ilustracje i na końcu sama okładka wyglądająca, jakby w przeszłości została ofiarą nadmiernie ruchliwego buldoga. W końcu dwunastolatka podnosi się z ziemi, otrzepując pokryte drobnymi papierkami spodnie i wciąga przez głowę musztardowy sweter, a włosy odgarnia grubą, czarną opaską. 'Twój ojciec jest bogiem. Nie Bogiem, głupi dzieciaku, tylko bogiem. Jednym z wielu. Dałam ci kiedyś książkę z tymi starymi, greckimi mitami, miałaś ją przeczytać.' powtarza słowa poddenerwowanej matki, która jeszcze kilka minut temu skrzeczała jak wrona nad uchem blondynki. Moduluje głos, by bardziej przypominać ton kobiety, ale jej przyjemna barwa zupełnie nie pokrywa się z ptasim sposobem mówienia rodzicielki. Drobnymi dłońmi o długich palcach upycha w niewielkiej, zdecydowanie zbyt małej torbie swoje najwygodniejsze, ale nadal wyglądające porządnie ubrania, wciskając tam też szampon oraz szczoteczkę do zębów, która od pewnego czasu aż krzyczy o wymianę. Po chwili namysłu dziewczyna wyrzuca ją po prostu przez okno.
'Bóg sztuki, też mi coś' syczy do swojego odbicia w zszarzałej tafli lustra, przejeżdżając wzrokiem po własnej, szczupłej sylwetce, 'Gdyby to była prawda, zamiast C z plastyki, miałabym łatwiutkie A'. Przeczesuje jeszcze kilkakrotnie swoje pukle, by nadać im objętości. Chwilę później już jej nie ma. Boston jest coraz bardziej odległy, za to z każdą chwilą młodej Evans bliżej jest do Nowego Jorku. Szyny trzeszczą niepokojąco pod pędzącym pociągiem, a wagony drżą okropnie, ale poza tym podróż jest naprawdę spokojna. Zaskakująco.

Kiedy pierwszy raz przekroczyła bramę Obozu Herosów jej twarz nie wyrażała niczego poza zniechęceniem. Czystym, pozbawionym nawet krztyny zaciekawienia wzrokiem przeskakiwała od jednego budynku do drugiego, nie poświęcając satyrom czy półbogom większego zainteresowania. 
‘Macie chociaż czarodzieja? Takiego, który potrafi coś oprócz robienia fajerwerków. Elfi byłby idealny, ale ludzki też da radę’ - tak brzmiały jej pierwsze słowa, które skierowała ku Chejronowi. Koński tułów nie zrobił na niej wrażenia. Widziała zbyt dużo rzeczy w szkole, większość była dużo dziwniejsza niż starożytny centaur. Poza tym sama wizja siedzenia w miejscu, które zrzeszało wszystkie ‘inne’ dzieciaki napawała ją pewnego rodzaju obawą. To jak szkoła dla ludzi specjalnej troski lub trudnych nastolatków, tyle że na powietrzu. A z takimi szkołami zaledwie trzynastoletnia Margo miała już wielokrotną styczność. Jej matka uważała bowiem, że oddanie córki pod opiekę wykwalifikowanych opiekunów - czyt. porzucenie jej - będzie lepszym wyjściem niż zajęcie się dorastającą i zaczynającą odczuwać następstwa swojego boskiego pochodzenia dziewczyną.
Później, podczas swojej wycieczki zapoznawczej stwierdziła, że ‘rekrutowanie nowych półbogów było dużo łatwiejsze i szybsze, gdyby wysyłano do dzieciaków sowy z listami’. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz